We Might Be Dead By Tomorrow...
Muzyka
środa, 25 lutego 2015
Za późno.
Po całym czasie, który wyrył we mnie pewne zachowania, potrafię stwierdzić, co zrobiłem źle...
Za każdym razem przywołuje twój uśmiech, ciepły, dziecięcy uśmiech, który zawsze widziałem od progu domu. Wszytko tak bardzo mnie pochłonęło, że zatraciłem się w tym, wiem, przepraszam. Zawsze chciałem dobrze, dla Ciebie...
Wszystko co zrobiłem było dla Ciebie, skrzywdziłem wielu, dla Ciebie.
Cały żal i smutek, chciałem stłumić...
Dzisiaj, robiąc rachunek sumienia, proszę o wybaczenie. Cieszę się, że znalazłaś szczęście, że masz tą bliską osobę, którą ja, tak usilnie pragnąłem być...
Teraz wszystko analizuję, każdy błąd. Chcę to robić bo wiem, że może kiedyś, w jakiś sposób nagrodzisz mnie swym uśmiechem.
Żyj pełnią życia, załóż rodzinę i bądź szczęśliwa...
Nie mogę być przy Tobie ale wiedz, że Cię kochałem i nadal kocham.
Na koniec dziękuję, że odwiedzasz mój grób. Dzięki Tobie pięknie się prezentuje...
Mam nadzieję, że nigdy się już nie spotkamy,
Kocham Cię...
piątek, 20 lutego 2015
Sen
Poczułam lekki podmuch wiatru, moje
oczy spowiła ciemność. Nie bałam się, nie była to ciemność,
której trzeba się bać. W całym ciele czułam ciepło, nie
chciałam, żeby zniknęło. Przebłysk. Gwałtowny ból w czaszce,
ciepła, aczkolwiek lepka dłoń trzymająca mnie. -Nie umieraj.-
Słyszałam cichy głos w mej głowie.- Proszę, nie... Film się
urywa. Znów gwałtowny ból, który po chwili znika. Unoszę się.
Mogę otworzyć oczy, jestem na łące z rodzicami. Jednakże nie
jestem w swoim ciele. Widzę to wszystko z pewnej odległości, nie
mogę podejść, tylko patrzeć. Śmiejemy się i zajadamy kanapki
zrobione przez mamę. Znów coś porywa mnie w górę. -Nie!.- Chcę
krzyknąć, ale nie mogę. Mam w gardle ogromną gulę. Duszę się.
-Pomocy!- Krzyczę w myślach.- Niech ktoś mi pomoże. Znowu
ciemność, tym razem przytłaczająca, boję się. Chcę być przy
mamie, ona mi pomoże. Przebłysk. Rozpędzone auto i ja na drodze.
Dźwięk karetki huczy mi w głowie. Ból w czaszce, paraliżuje
mnie. Gwałtownie się obracam, uderzam w coś. Ulatuje ze mnie
życie. -Proszę bądź przy mnie, nie odchodź!- Stłumiony jęk
brzęczy w głowie. Otwieram oczy, widzę jak płatki kwiatu
wiśni opatulają mnie. Czuję ciepło na sercu. Nie ma bólu. Nie ma
ciemności. Nie ma też życia...
sobota, 3 stycznia 2015
W dzień po walce Grimmjow vs Ichigo
Grimmjow
leżąc bezładnie ledwie przykryty na wpół zsuniętą z łóżka
kołdrą, wsłuchiwał się w głośne echo równych, stanowczych
kroków rozlegających się na korytarzu. Nasłuchiwał coraz
głośniejszych odgłosów z pewną nutą melancholii; wiedział, co
zdarzy się za chwilę. Kroki umilkną, po czym da się słyszeć
charakterystyczny, subtelny dźwięk powoli otwieranych drzwi. Po
czym szmaragdowy wzrok Ulquiorra'y zajrzy w każdy kąt pokoju,
ostatecznie zatrzymując się na postaci zajmującej niepościelone
łóżko. Tak pewnie się stanie- pomyślał ze znużeniem
Grimmjow.
Wielkie było jego zaskoczenie, gdy zamiast owych delikatnych odgłosów usłyszał huk pękającego drewna i sypiących się we wszystkie strony drzazg, pochodzących z niegdysiejszych drzwi.
-Stawaj do walki! Tu i teraz!- głos Ichigo wprost przepełniony był determinacją i pewnością siebie. Niezwykle zmęczony Grimmjow dźwignął się chwiejnie z łóżka, przeczesał włosy dłonią, po czym odpowiedział kpiącym głosem:
-Przestań się wydurniać. Obydwoje jesteśmy ranni i zmęczeni wczorajszą walką. Spadaj stąd.- Ledwie skończył mówić, ujrzał Zangetsu wycelowanego wprost w jego szyję. Kurosaki pchnął zanpaktou, ale Grimmjow był szybszy. Raniąc swoją dłoń, złapał i pociągnął ku sobie ostrze. Zdezorientowany shinigami spudłował i zachwiał się, a Hollow wykorzystując okazję mocno kopnął chłopaka w brzuch. Ten zderzył się z przeciwległą ścianą i stracił przytomność po kolejnym kopie Jagerjaques'a- tym razem w głowę. Przemożnie zmęczony tym wszystkim Grimmjow wyrzucił Ichigo wraz z jego mieczem przez okno pokoju (znajdującego się na trzecim piętrze), wytłukując przy tym szybę. Powlókł się do łazienki umyć dłonie, po czym wygodnie położył się na łóżku i podciągnął kołdrę.
Jego wyczerpany organizm, dodatkowo zachęcony ilością tlenu wlewającego się przez zdewastowane okno, odpłynął w głęboki niebyt do krainy marzeń sennych. Krainy, w której Ichigo i jego przyjaciele leżą bez życia, plamiąc szkarłatem soczyście zieloną trawę, a on wraz z Ulquiorra'ą oddaje się ciekawszemu zajęciu, jakim jest zdejmowanie skalpu z Aizena.
Wielkie było jego zaskoczenie, gdy zamiast owych delikatnych odgłosów usłyszał huk pękającego drewna i sypiących się we wszystkie strony drzazg, pochodzących z niegdysiejszych drzwi.
-Stawaj do walki! Tu i teraz!- głos Ichigo wprost przepełniony był determinacją i pewnością siebie. Niezwykle zmęczony Grimmjow dźwignął się chwiejnie z łóżka, przeczesał włosy dłonią, po czym odpowiedział kpiącym głosem:
-Przestań się wydurniać. Obydwoje jesteśmy ranni i zmęczeni wczorajszą walką. Spadaj stąd.- Ledwie skończył mówić, ujrzał Zangetsu wycelowanego wprost w jego szyję. Kurosaki pchnął zanpaktou, ale Grimmjow był szybszy. Raniąc swoją dłoń, złapał i pociągnął ku sobie ostrze. Zdezorientowany shinigami spudłował i zachwiał się, a Hollow wykorzystując okazję mocno kopnął chłopaka w brzuch. Ten zderzył się z przeciwległą ścianą i stracił przytomność po kolejnym kopie Jagerjaques'a- tym razem w głowę. Przemożnie zmęczony tym wszystkim Grimmjow wyrzucił Ichigo wraz z jego mieczem przez okno pokoju (znajdującego się na trzecim piętrze), wytłukując przy tym szybę. Powlókł się do łazienki umyć dłonie, po czym wygodnie położył się na łóżku i podciągnął kołdrę.
Jego wyczerpany organizm, dodatkowo zachęcony ilością tlenu wlewającego się przez zdewastowane okno, odpłynął w głęboki niebyt do krainy marzeń sennych. Krainy, w której Ichigo i jego przyjaciele leżą bez życia, plamiąc szkarłatem soczyście zieloną trawę, a on wraz z Ulquiorra'ą oddaje się ciekawszemu zajęciu, jakim jest zdejmowanie skalpu z Aizena.
Wendy
niedziela, 28 grudnia 2014
Znowu Pada... cz.I
Rozbudzona rozejrzałam się po pokoju. Nie ma niczego, co by choć trochę zwróciło moją uwagę. Pustka w sercu się poszerzała, pochłaniała mnie, całą mnie...
Wczorajszy wieczór dał mi kopa; imprezy, alkohol, i tańczący panowie...
Innymi słowy wieczór panieński. Martha to ma szczęście, ma wspaniałego narzeczonego, pracę, dom, no i osiągnęła to, czego chciała...
Mi pozostało zostać starą panną do końca życia. Bezdzietna i brak faceta, chociaż mam już 28 lat...
Głowę przeszył tępy ból, potarłam skronie.
-Jaki Syf!! Co tu się działo?!
Rozejrzałam się po pokoju, w drzwiach stał mój przyjaciel Nathan, przystojny macho, typ łamacza serc i nadętego buca.
-Impreza była, a co?! Nie mogę?- Mój wrzask zaniósł się po całym pokoju. Wierciłam go wzrokiem, niby to mój przyjaciel, ale z innej strony go nienawidziłam, tak po prostu.
-Rybko, wyglądasz jak sto nieszczęść, ogarnij się, okej? Mamy dzisiaj spotkanie z przedstawicielami ważnej firmy. Zapomniałaś?- Uśmiechnął się, litościwie odsłaniając perłowe zęby.
-Jaka firma?... To dzisiaj?!
Zerwałam się z łóżka i zabierając ręcznik, pobiegłam do łazienki. Wskoczyłam pod prysznic, pozwalając ciepłej wodzie obmyć moje ciało. Zapominałam o wszelkich troskach, o kłótniach z rodzicami, o rachunkach, o kolejnym niewypale miłosnym...
-Mogę zrobić sobie herbatę?- Usłyszałam.
-Tak, darmozjadzie.- Uśmiechnęłam się pod nosem.
-Ej, ej, ale Cię obudziłem... Co nie?- Chichotał, chociaż tyle dobrego.
-Dobra, rób se ta co chce ta, i nie stać mi tu pod drzwiami jak stalker, okej?- Zaczęłam się śmiać na cały głos.
Drzwi od łazienki się uchyliły...
-Nathan, co robisz?- Zapytałam zakrywając się dłońmi.
-Zobaczysz.- Usłyszałam.
Następne sceny pamiętam jak przez mgłę. Nathan wszedł to toalety, zabrał rolkę papieru i wrzucił mi ją pod prysznic, na co ja się wydarłam i oblałam go wodą z węża, poślizgnęłam się upadłam na tyłek, szybko wzięłam ręcznik oby się okryć. Nathan się śmieje przy drzwiach, chwilę później wywracając się i chichocząc jak dzika hiena.
-Co to było? Ile Ty masz lat? Hahahahahaha, to było dobre.- Leżeliśmy na łazienkowych kafelkach chichocząc i trzymając się za brzuchy. Chłód ziemi owiał moje plecy i szyję, byłam w samym ręczniku, dopiero teraz zrozumiałam co mam na sobie... a raczej czego nie mam...
Zobaczyłam przed sobą dłoń Nathana, wyciągnięta w moją stronę, przypominałam sobie nasze dzieciństwo, razem biegaliśmy wśród słoneczników nie przejmując się niczym, byliśmy dziećmi, szczęśliwymi dziećmi...
-No chodź mała.- Usłyszałam nad głową. Zagłębiłam się w jego oczach, głębokich jak morze niebieskich ślepiach, pochłaniały mnie kolorem. Iskierki w nich błyszczały jak u dziecka...
Uśmiechnęłam się pod nosem, wspominając jego blond czuprynę wystającą znad płotu...
-Julcia! No chodź, widziałem małe kotki, musisz je zobaczyć.
Już jako dziecko Nathan, był miłym i słodkim chłopczykiem, 4 lata ode mnie starszym, ale nigdy tego nie było po nas widać...
-Julia, szybciutko! No chodź.- Chłopczyk podbiega do mnie i łapie mnie za dłoń.
-Nat, spokojnie, idę.- Odpowiadam piskliwym głosikiem i idę za chłopczykiem.
Zwracamy się ku starej rzece, widzę karton... a w nim małe kociaczki, zanoszę się chichotem i całuję Nathana w policzek tuląc się do niego. Miałam wtedy 5 lat.
Spojrzałam się na niego, miał roztrzepane blond długie włosy i malinowe policzki. Rumieniec spowił moją twarz i wtedy, tam przy kartonie, nad małymi kotami, całowałam się po raz pierwszy. Nathan przyłożył swoje usta do moich, trzymając mnie za dłoń...
Czas się zatrzymał, szczęście, smutek, zaskoczenie a nawet złość rozpychały mnie od środka, tarmosząc moim umysłem...
Tam nad rzeką, przy kotach, zakochałam się w chłopcu z blond czupryną i niebieskimi ślepiami, w chłopcu, który był moim przyjacielem...
Zakochałam się w Nathanie...
(pik... pik... pik...)
-Kochanie? Jezu, patrz obudziła się!
Usłyszałam krzyk i ktoś złapał mnie za dłoń. Spojrzałam na ludzi stojących przy łóżku.
-Gdzie jestem?- Złapałam się za głowę, byłam podpięta pod kroplówkę.
-Kochanie to szpital, zemdlałaś, bo uderzyłaś się w głowę.- Spokojnie wytłumaczyła mi kobieta siedząca przy mnie.
Rozejrzałam się po pokoju, obok mnie stali jacyś ludzie... wyglądali znajomo...
Spojrzałam przez okno na ocean, tafla wody spokojnie falowała, odbijała światło, które mnie oślepiło. Po drugiej stronie łóżka siedział jakiś facet, przystojny, blond grzywka opadała mu na czoło, przysłaniając oczy. Spoczywał na krześle ze skrzyżowanymi rękami, chyba spał.
-Ale... Kim jesteście?- Zapytałam, spoglądając na kobietę, która trzymała moją dłoń. Łza spłynęła jej po policzku, zostawiając za sobą srebrzystą smugę.
-Przepraszam, powiedziałam coś nie tak?
-Dziecko, nie pamiętasz nas? - Patrzała na mnie, powstrzymując łzy.
-Proszę Pani...
-Nie jestem żadna pani! Jestem twoją matką! Jak możesz NAS nie pamiętać?!- Kobieta wstała i zaczęła mną szarpać. Łzy płynęły jej z oczu, zmywając makijaż.
-Beth, uspokój się!- Mężczyzna wyprowadził moją "matkę" z pokoju.
Spojrzałam na siebie w metalowej ramie łóżka...
-Wyglądam okropnie!- Powiedziałam, przecierając twarz rękawem.
-Zgodzę się z Tobą w stu procentach.
Ktoś złapał mnie za nadgarstki i przyciągnął do siebie. Owiał mnie zapach mięty i ogniska, przymknęłam oczy, dając się ponieść...
Czułam, że osoba trzymając mnie w ramionach jest mi bliska, wtuliłam się w jej klatę piersiową łykając łzy.
-Mała, dlaczego płaczesz?- Usłyszałam nad głową.
Spojrzałam na niego, patrzył na mnie z troską, czuje coś do mnie, i ja to wiem...
-Po prostu czuję się nieswojo przy Tobie, jakbym Ci czegoś nie powiedziała, boli mnie to, czuję pustkę w sercu, jak mnie pochłania, całą mnie.- Otarłam twarz dłońmi, nie chciałam, żeby mnie widział.
-Julia, ja Cię...
-Julia, wychodzimy. A ty Nathan idź już, z nią wszystko dobrze.- Pielęgniarka do mnie podeszła i odłączyła kroplówkę.
-Córka powinna zostać w domu przez jakieś 2 tygodnie, tak będzie najlepiej.- Oznajmiła lekarka.
Spojrzałam na moją matkę, trzęsła się jak osika, a dłonie zacisnęła w pięści.
-Sama wiem, co jest dla niej dobre!- Wysyczała i złapała mnie za rękę.
Wychodząc z pomieszczenia spojrzałam na mężczyznę... Wiedziałam, że coś muszę powiedzieć... Przypływ natchnienia i różnych uczuć smutku, złości, szczęścia i dumy, poczułam w sobie siłę i wykrzyczałam:
-Kocham Cię, Nathanie!- Spojrzałam na niego ostatni raz, był... piękny i smutny, stał przed deszczowym oknem, patrząc się na mnie.
-Cicho siedź, dzisiaj wyjdziesz za jednego z synów naszego ważnego współpracownika...- Powiedziała kobieta, wyciągając mnie ku szpitalnemu dziedzińcowi...
Otarłam łzy i spoglądałam na niebo, było szarobure i wylewało z siebie hektolitry deszczu. Wsłuchałam się w dźwięk moich stóp, chlapiących o chodnik...
Wyrwałam się z morderczego uścisku i pobiegłam przed siebie, ignorowałam wrzaski i inne bodźce dochodzące z zewnątrz, czułam sercem, a tym co czułam był ból... Spojrzałam jeszcze raz w niebo, włosy przykleiły mi się do twarzy a łzy mieszały się z kroplami deszczu, smutek mną pochłonął, a szarość spowiła umysł...
-Znowu pada, co nie?- Przybrałam na usta grymas tragicznego uśmiechu.
Upadłam na kolana i zaniosłam się szlochem i trwałam tak, póki nie opadłam z sił...
Wczorajszy wieczór dał mi kopa; imprezy, alkohol, i tańczący panowie...
Innymi słowy wieczór panieński. Martha to ma szczęście, ma wspaniałego narzeczonego, pracę, dom, no i osiągnęła to, czego chciała...
Mi pozostało zostać starą panną do końca życia. Bezdzietna i brak faceta, chociaż mam już 28 lat...
Głowę przeszył tępy ból, potarłam skronie.
-Jaki Syf!! Co tu się działo?!
Rozejrzałam się po pokoju, w drzwiach stał mój przyjaciel Nathan, przystojny macho, typ łamacza serc i nadętego buca.
-Impreza była, a co?! Nie mogę?- Mój wrzask zaniósł się po całym pokoju. Wierciłam go wzrokiem, niby to mój przyjaciel, ale z innej strony go nienawidziłam, tak po prostu.
-Rybko, wyglądasz jak sto nieszczęść, ogarnij się, okej? Mamy dzisiaj spotkanie z przedstawicielami ważnej firmy. Zapomniałaś?- Uśmiechnął się, litościwie odsłaniając perłowe zęby.
-Jaka firma?... To dzisiaj?!
Zerwałam się z łóżka i zabierając ręcznik, pobiegłam do łazienki. Wskoczyłam pod prysznic, pozwalając ciepłej wodzie obmyć moje ciało. Zapominałam o wszelkich troskach, o kłótniach z rodzicami, o rachunkach, o kolejnym niewypale miłosnym...
-Mogę zrobić sobie herbatę?- Usłyszałam.
-Tak, darmozjadzie.- Uśmiechnęłam się pod nosem.
-Ej, ej, ale Cię obudziłem... Co nie?- Chichotał, chociaż tyle dobrego.
-Dobra, rób se ta co chce ta, i nie stać mi tu pod drzwiami jak stalker, okej?- Zaczęłam się śmiać na cały głos.
Drzwi od łazienki się uchyliły...
-Nathan, co robisz?- Zapytałam zakrywając się dłońmi.
-Zobaczysz.- Usłyszałam.
Następne sceny pamiętam jak przez mgłę. Nathan wszedł to toalety, zabrał rolkę papieru i wrzucił mi ją pod prysznic, na co ja się wydarłam i oblałam go wodą z węża, poślizgnęłam się upadłam na tyłek, szybko wzięłam ręcznik oby się okryć. Nathan się śmieje przy drzwiach, chwilę później wywracając się i chichocząc jak dzika hiena.
-Co to było? Ile Ty masz lat? Hahahahahaha, to było dobre.- Leżeliśmy na łazienkowych kafelkach chichocząc i trzymając się za brzuchy. Chłód ziemi owiał moje plecy i szyję, byłam w samym ręczniku, dopiero teraz zrozumiałam co mam na sobie... a raczej czego nie mam...
Zobaczyłam przed sobą dłoń Nathana, wyciągnięta w moją stronę, przypominałam sobie nasze dzieciństwo, razem biegaliśmy wśród słoneczników nie przejmując się niczym, byliśmy dziećmi, szczęśliwymi dziećmi...
-No chodź mała.- Usłyszałam nad głową. Zagłębiłam się w jego oczach, głębokich jak morze niebieskich ślepiach, pochłaniały mnie kolorem. Iskierki w nich błyszczały jak u dziecka...
Uśmiechnęłam się pod nosem, wspominając jego blond czuprynę wystającą znad płotu...
-Julcia! No chodź, widziałem małe kotki, musisz je zobaczyć.
Już jako dziecko Nathan, był miłym i słodkim chłopczykiem, 4 lata ode mnie starszym, ale nigdy tego nie było po nas widać...
-Julia, szybciutko! No chodź.- Chłopczyk podbiega do mnie i łapie mnie za dłoń.
-Nat, spokojnie, idę.- Odpowiadam piskliwym głosikiem i idę za chłopczykiem.
Zwracamy się ku starej rzece, widzę karton... a w nim małe kociaczki, zanoszę się chichotem i całuję Nathana w policzek tuląc się do niego. Miałam wtedy 5 lat.
Spojrzałam się na niego, miał roztrzepane blond długie włosy i malinowe policzki. Rumieniec spowił moją twarz i wtedy, tam przy kartonie, nad małymi kotami, całowałam się po raz pierwszy. Nathan przyłożył swoje usta do moich, trzymając mnie za dłoń...
Czas się zatrzymał, szczęście, smutek, zaskoczenie a nawet złość rozpychały mnie od środka, tarmosząc moim umysłem...
Tam nad rzeką, przy kotach, zakochałam się w chłopcu z blond czupryną i niebieskimi ślepiami, w chłopcu, który był moim przyjacielem...
Zakochałam się w Nathanie...
(pik... pik... pik...)
-Kochanie? Jezu, patrz obudziła się!
Usłyszałam krzyk i ktoś złapał mnie za dłoń. Spojrzałam na ludzi stojących przy łóżku.
-Gdzie jestem?- Złapałam się za głowę, byłam podpięta pod kroplówkę.
-Kochanie to szpital, zemdlałaś, bo uderzyłaś się w głowę.- Spokojnie wytłumaczyła mi kobieta siedząca przy mnie.
Rozejrzałam się po pokoju, obok mnie stali jacyś ludzie... wyglądali znajomo...
Spojrzałam przez okno na ocean, tafla wody spokojnie falowała, odbijała światło, które mnie oślepiło. Po drugiej stronie łóżka siedział jakiś facet, przystojny, blond grzywka opadała mu na czoło, przysłaniając oczy. Spoczywał na krześle ze skrzyżowanymi rękami, chyba spał.
-Ale... Kim jesteście?- Zapytałam, spoglądając na kobietę, która trzymała moją dłoń. Łza spłynęła jej po policzku, zostawiając za sobą srebrzystą smugę.
-Przepraszam, powiedziałam coś nie tak?
-Dziecko, nie pamiętasz nas? - Patrzała na mnie, powstrzymując łzy.
-Proszę Pani...
-Nie jestem żadna pani! Jestem twoją matką! Jak możesz NAS nie pamiętać?!- Kobieta wstała i zaczęła mną szarpać. Łzy płynęły jej z oczu, zmywając makijaż.
-Beth, uspokój się!- Mężczyzna wyprowadził moją "matkę" z pokoju.
Spojrzałam na siebie w metalowej ramie łóżka...
-Wyglądam okropnie!- Powiedziałam, przecierając twarz rękawem.
-Zgodzę się z Tobą w stu procentach.
Ktoś złapał mnie za nadgarstki i przyciągnął do siebie. Owiał mnie zapach mięty i ogniska, przymknęłam oczy, dając się ponieść...
Czułam, że osoba trzymając mnie w ramionach jest mi bliska, wtuliłam się w jej klatę piersiową łykając łzy.
-Mała, dlaczego płaczesz?- Usłyszałam nad głową.
Spojrzałam na niego, patrzył na mnie z troską, czuje coś do mnie, i ja to wiem...
-Po prostu czuję się nieswojo przy Tobie, jakbym Ci czegoś nie powiedziała, boli mnie to, czuję pustkę w sercu, jak mnie pochłania, całą mnie.- Otarłam twarz dłońmi, nie chciałam, żeby mnie widział.
-Julia, ja Cię...
-Julia, wychodzimy. A ty Nathan idź już, z nią wszystko dobrze.- Pielęgniarka do mnie podeszła i odłączyła kroplówkę.
-Córka powinna zostać w domu przez jakieś 2 tygodnie, tak będzie najlepiej.- Oznajmiła lekarka.
Spojrzałam na moją matkę, trzęsła się jak osika, a dłonie zacisnęła w pięści.
-Sama wiem, co jest dla niej dobre!- Wysyczała i złapała mnie za rękę.
Wychodząc z pomieszczenia spojrzałam na mężczyznę... Wiedziałam, że coś muszę powiedzieć... Przypływ natchnienia i różnych uczuć smutku, złości, szczęścia i dumy, poczułam w sobie siłę i wykrzyczałam:
-Kocham Cię, Nathanie!- Spojrzałam na niego ostatni raz, był... piękny i smutny, stał przed deszczowym oknem, patrząc się na mnie.
-Cicho siedź, dzisiaj wyjdziesz za jednego z synów naszego ważnego współpracownika...- Powiedziała kobieta, wyciągając mnie ku szpitalnemu dziedzińcowi...
Otarłam łzy i spoglądałam na niebo, było szarobure i wylewało z siebie hektolitry deszczu. Wsłuchałam się w dźwięk moich stóp, chlapiących o chodnik...
Wyrwałam się z morderczego uścisku i pobiegłam przed siebie, ignorowałam wrzaski i inne bodźce dochodzące z zewnątrz, czułam sercem, a tym co czułam był ból... Spojrzałam jeszcze raz w niebo, włosy przykleiły mi się do twarzy a łzy mieszały się z kroplami deszczu, smutek mną pochłonął, a szarość spowiła umysł...
-Znowu pada, co nie?- Przybrałam na usta grymas tragicznego uśmiechu.
Upadłam na kolana i zaniosłam się szlochem i trwałam tak, póki nie opadłam z sił...
sobota, 27 grudnia 2014
Zaczynając od miejsca
- Chyba powinniśmy zacząć od miejsca. - powiedziałem.
- Jesteś pewien? Zazwyczaj najpierw jest jakiś szkic, historia czy coś... Nie pogubimy się? - odparł Jack.
- Och, daj spokój. Po prostu podaj mi tę mapę.
Jesteśmy tutaj. Widzisz? Ten czerwony krzyżyk.
(Chyba jednak nie obejdzie się bez odrobiny historii. Nie mów Jackowi, że miał rację. Do końca życia w mojej głowie pobrzmiewałyby piskliwe słowa "a nie mówiłem?".)
Trzy lata temu. Wtedy wszystko się zaczęło. Wracając do domu, zauważyłem coś dziwnego, jakieś poruszenie w krzakach pobliskiego parku.
Nie, to nie był kot.
Wyglądało to jak skrzyżowanie szczura z wiewiórką. Czerwone, mściwe oczka taksującym spojrzeniem zajrzały w głąb mojej duszy. Stworzenie poruszyło niecierpliwie koniuszkiem ogona.
Po serii przenikliwych pisków, jakie z siebie wydało, czmychnęło w głąb zarośli.
Dając upust swojej ciekawości i podążając za zwierzęciem, podjąłem pierwszy krok do piekła... dosłownie.
Oczom mym ukazało się stadko pokracznych skrzyżowań gryzoni z innymi przedstawicielami fauny.
- Gówno! - wrzasnąłem i poszedłem grać w Tekkena....
Koniec.
Wendy+MashiNo
- Jesteś pewien? Zazwyczaj najpierw jest jakiś szkic, historia czy coś... Nie pogubimy się? - odparł Jack.
- Och, daj spokój. Po prostu podaj mi tę mapę.
Jesteśmy tutaj. Widzisz? Ten czerwony krzyżyk.
(Chyba jednak nie obejdzie się bez odrobiny historii. Nie mów Jackowi, że miał rację. Do końca życia w mojej głowie pobrzmiewałyby piskliwe słowa "a nie mówiłem?".)
Trzy lata temu. Wtedy wszystko się zaczęło. Wracając do domu, zauważyłem coś dziwnego, jakieś poruszenie w krzakach pobliskiego parku.
Nie, to nie był kot.
Wyglądało to jak skrzyżowanie szczura z wiewiórką. Czerwone, mściwe oczka taksującym spojrzeniem zajrzały w głąb mojej duszy. Stworzenie poruszyło niecierpliwie koniuszkiem ogona.
Po serii przenikliwych pisków, jakie z siebie wydało, czmychnęło w głąb zarośli.
Dając upust swojej ciekawości i podążając za zwierzęciem, podjąłem pierwszy krok do piekła... dosłownie.
Oczom mym ukazało się stadko pokracznych skrzyżowań gryzoni z innymi przedstawicielami fauny.
- Gówno! - wrzasnąłem i poszedłem grać w Tekkena....
Koniec.
Wendy+MashiNo
niedziela, 21 grudnia 2014
Jakby zniknąć
Jest deszczowe letnie popołudnie. Z
melancholią wpatruję się w drzewa za oknem.
Są tak soczyście zielone, cudownie
podkreślone złotym blaskiem zachodzącego słońca. Nie mogę
oderwać od nich oczu.
Jest coś niepokojącego w letniej
ciszy.
Za często zwiastuje burzę.
Zaczęło się jakiś tydzień temu.
Zauważyłem, że staję się coraz bardziej obojętny ludziom,
którzy do tej pory mnie potrzebowali. A ja potrzebowałem ich.
W poniedziałek myślałem, że to moja
wina - zrobiłem coś nie tak, a moi przyjaciele z klasy są po
prostu obrażeni. Wracając do domu nie mogłem przestać o tym
myśleć. Gdy w końcu dotarłem do domu, czekała mnie kolejna
dziwna sytuacja. Ani moi rodzice, ani brat, nie zwracali na mnie
większej uwagi. Gdy podawano do stołu, pominięto moje miejsce.
Byłem niezwykle poirytowany, ale i zdziwiony w stopniu nie
pozwalającym mi na jakąkolwiek reakcję.
Wtorek. Kierowca autobusu nie chciał
mi sprzedać biletu. Dopiero po awanturze, jaką usiłowałem
wywołać, z wielkim zdziwieniem zwrócił ku mnie wzrok.
Przepraszając, wręczył mi upragniony bilet, a ja z zażenowaniem
powlokłem się ku wolnemu miejscu.
W środę zaczęli mnie ignorować
nauczyciele. Przy wyczytywaniu obecności musiałem narobić niezłego
hałasu, żeby mnie zauważyli. Za to ściągać na kartkówce z
biologii było niesamowicie łatwo. Po powrocie do domu dałem sobie
spokój z próbami zwrócenia na siebie uwagi. Kiedy mój pies
kompletnie mnie zignorował, choć machałem mu przed nosem
przekąską, postanowiłem przestać się starać i po odgrzaniu
obiadu poszedłem prosto do łóżka.
Czwartek przyniósł ze sobą
przerażające odkrycie. Ubierając skarpetkę zauważyłem, że
koniuszki moich palców zaczynają znikać. Właściwie to nie do
końca; można je było dotknąć, choć zaczęły stawać się
niewidzialne. Wstrząśnięty, postanowiłem zostać w domu. Nikt i
tak nie zauważy, pomyślałem.
Zacząłem szukać informacji na temat
mojej niesamowitej przypadłości. Mimo usilnych i gruntownych
poszukiwań, nie zdołałem znaleźć niczego przydatnego, ani w
internecie, ani w miejscowej bibliotece. Za to wracając do domu
zostałem nieomal przejechany. Kierowca zarzekał się, że mnie nie
zauważył. Jakbym to już gdzieś słyszał...
W piątek zaczęła ogarniać mnie
rozpacz po odkryciu, że moich stop właściwie już nie ma. Aż do
kostek były całkiem niewidoczne. Postanowiłem udać się do
lekarza.
Po wygłoszeniu kolejnej przemowy w
stylu przepraszam-nie-zauważyłem-że-istniejesz, lekarz dokładnie
obejrzał moje stopy - a raczej ich brak, i całkiem zdezorientowany
uznał to za żart z mojej strony. Nie mam pojęcia, jak sobie
wyobrażał zrobienie takiego czegoś za pomocą iluzji, ale
wzburzony wyprosił mnie z gabinetu, twierdząc że zabieram mu czas
na leczenie "naprawdę" chorych ludzi. Byłem zaszokowany
jego zachowaniem.
W sobotę moje nogi zniknęły aż do
kolan. Zacząłem panikować, przerażony niewytłumaczalnym
zjawiskiem. Co się ze mną stanie? Czy zniknę zupełnie? Dlaczego,
i w jaki sposób?
Dziś niedziela. Piszę ten list,
niepewny mojego losu. Na szczęście przestałem już się nim
martwić. Nie chcę zniknąć, ale i tak nie mam wpływu na
zaistniałą sytuację. Jedyne co mi pozostało to czekać na dalszy
rozwój wydarzeń.
Piszę, by uspokoić się nieco, a
także, by pozostawić po sobie jakiś ślad. Wiem, że to niewiele,
ale może kiedyś ktoś sobie o mnie przypomni.
Będę czekał.
O ile jeszcze będę w ogóle.
Delikatnie odkładam pióro. Tak
przynajmniej mi się wydaje, w końcu widzę jak subtelnie ląduje na
biurku.
Wstaję i spoglądam w lustro. W moim
pokoju jest całkiem czysto. Czyściej niż kiedykolwiek.
To mój pokój, beze mnie.
Choć ze mną.
Jeszcze raz spoglądam na wszystko
wokół. Przynajmniej moje rzeczy mnie nie zostawiły.
Biorę trochę ubrań i kilka innych
szpargałów.
Wychodzę przez drzwi i nie ma już
niczego.
Niczego.
Wendy
czwartek, 18 września 2014
Lubię pociągi
Dźwięk muzyki brzęczał głucho w głowie...
Wyglądałam ukradkiem za okno, czekając, aż ta mozolna podróż się skończy. Jeszcze 3 przystanki, spoko wytrzymasz, powtarzałam sobie.
Osoba siedząca obok zwolniła miejsce, więc przesunęłam się w stronę okna. Oparłam głowę o chłodna szybę, oczyszczając umysł ze zbędnych myśli.
-Redłowo, jeszcze jeden i koniec tej udręki...- Pomyślałam, odwracając głowę w stronę wejścia do pociągu.
Na przeciwko mnie usiadł chłopak, kasztanowe włosy, wysoki... Jednak nie to zwróciło moją uwagę, miał przepiękny kolor oczu, błękitny niczym niebo nieskalane chmurami. Pociąg ruszył a on rozsiadł się, spoglądając na mnie. Pewnie wyglądałam dziwnie gapiąc się na niego jak sroka w gnat. Budynki na chwilę przysłoniły słońce, przez co jeszcze bardziej zaczęłam się mu przyglądać.
Promienie wdarły się przez pociągowe okno, a ja zostałam obdarzona najpiękniejszym uśmiechem jaki kiedykolwiek widziałam. Nieznajomy błysnął perłowymi zębami i spojrzał mi głęboko w oczy, mogłabym się w nich zatracić. Doznałam chwilowej arytmii serca, a twarz miałam jak burak. Odwróciłam głowę w stronę okna. Przyglądałam się jego odbiciu w szybie. Był piękny, ile bym dała aby jeszcze raz się do mnie uśmiechnął. Chłopak dosyć szybko się połapał, że podglądam go w oknie i zaczął robić to samo.
Speszyłam się, i skupiłam się na moich jakże niezwykłych, nagle interesujących butach. Jeden przystanek i stracę go...
Łza zakręciła mi się w oku. Wstałam podążając do wyjścia, przy drzwiach zerknęłam na niego...
Patrzył na mnie, jego oczy się śmiały, a usta trwały w bezruchu.
Usłyszałam dźwięk otwierania drzwi i szybko wysiadłam kierując się do najbliższej ławki, wyszukałam go w pociągowym tłumie...
Odnaleźliśmy się wzrokiem, jego szczery uśmiech i moje prawie łzy...
Środa 15.23, Redłowo. Chciałabym jeszcze raz ujrzeć twój uśmiech i zagłębić się w twoich oczach...
Subskrybuj:
Posty (Atom)